nieniem i przeczuciem wyszukanych rozkoszy. Czun-hań rozdęła nozdrza i błysk gniewu przeleciał po jej zasępionej twarzy.
— Tancerki! — szepnęła służebna, ukazując się w wązkich, ukrytych w ścianie drzwiach.
— Dobrze! Niech się rozgoszczą obok w pokoju.
Było ich sześć. Skostniały i znudziły się w drodze, siedząc bez ruchu w swych małych, zamkniętych, jak pudełka, lektykach, więc obecnie, uszczęśliwione światłem i przestworem, rozsiadły się na ziemi w kółko z wesołym szczebiotem.
— Która z was jest Ol-soni? — spytała Czun-hań, wchodząc i odpowiadając lekkiem kiwnięciem na głęboki ukłon tancerek.
— Ja nią jestem!... — odrzekła siedząca skromnie na uboczu. Piękny owal twarzy, nos długi, cienki i prosty, małe koralowe usta, ciemno-bronzowe, agatowe oczy, w oprawie gęstych rzęs, wdzięczne łuki czarnych brwi, pod ślicznie sklepionem czołem, wreszcie szyja łabędzia, wznosząca się jak kielich lilii z rozkosznie wzdętych piersi i spuścistych ramion, małe, podłużne ręce i drobne stopy składały się na obraz rzadkiej piękności.
— Skąd jesteś? — spytała cierpko Czun-hań.
— Z Kioń-cziu.
— Z gniazda wichrzycieli!...
Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/54
Ta strona została przepisana.