Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/61

Ta strona została przepisana.

niemu ręce z napojem lub potrawami. Z nieporównanym wdziękiem usuwała się od drapieżnych palców mężczyzny, z niezmąconą wesołością obracała w żart grubiaństwo białego. Krajowcy z wzrastającem zajęciem i zadowoleniem słuchali iskrzącego pojedynku ich dowcipów.
— Istotnie jestem żonaty, ale my żenimy się z żonami, aby kochać się w tancerkach! — powtarzał amerykanin utarty frazes korejski.
— Ale czy tancerki zawsze kochają was?
— To zależy przeważnie... od brzęku złota!
— W takim razie pocóż szukać bicia serc, dość potrząsnąć sobie nad uchem sakiewką!...
— Zaśpiewaj, Ol-soni! Książę prosi!... — zwrócił się do niej gospodarz. — Przynieście cytrę i rozsuńcie ścianę, niech wpłynie świeże powietrze!
Orzeźwiająca woń ogrodu przepłynęła falą po sali. Przed tancerką położono długą cytrę rzeźbioną i wykładaną masą perłową. Stroiła struny i spoglądała w zadumie na otwartą głębię ogrodu, gdzie w poświacie miesięcznej drgał drobnemi łuskami srebrny stawek, gdzie wietrzyk kołysał kędziory liści obrzeżonych perłowym blaskiem, gdzie na rabatach spały kwiaty, pochyliwszy blade kielichy.

...»Dla was śpiewać będę, towarzyszki:

rozpoczęła, biorąc akord cichy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .