Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/64

Ta strona została przepisana.

»Dzióbą kruki me oczy otwarte, szarpią psy moje piersi pieszczone...«

Niby kłosy, owiane nagłym podmuchem, pochyliły tancerki pobladłe twarze ku śpiewaczce.
Zmieszany Kim-ok-kium mierzył ją złemi oczyma. Książę zwrócił się ku niej całem ciałem, w oczach miał łzy.
— Za daleko zajdzie! — przeleciało jak błyskawica przez głowę Kim-ok-kiuma i ogarnął go poważny niepokój.
— Miały być tańce! — mruknął, ziewając, globtrotter.
— Istotnie, kochany Kim-ok-kiumie, kazałbyś zatańczyć coś... wesolutkiego! — zawołał głośno d’Artagnon, który również się nudził, gdyż nic nie rozumiał.
— Będzie, wszystko będzie!... Noc długa... — śmiał się gospodarz, przepełzając obok księcia.
Niepostrzeżenie pojawili się muzykanci; cała orkiestra z bębnami, kobzami, skrzypcami, wielkiemi tam-tamami i usiedli w przeciwnym końcu sali pod ścianą.
Tancerki znikły, ale w sąsiedniej ubieralni słychać było ich głosy i śmiechy, szum jedwabiu oraz ostrożne postukiwanie kastaniet. Po niejakim czasie wyszły stamtąd cztery dziewczyny, ubrane w pyszne barwne stroje, bogato haftowane i upiększone złotem, srebrem, paciorkami.