Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/69

Ta strona została przepisana.

Dżon-kii-no!
Dżon-kii-no!

śpiewali, klaszcząe w ręce, podochocony d’Artagnon i rozweselony globtrotter.
— Nowy taniec! — szepnął księciu siedzący poza nim dworzanin.
— Ee! — odrzekł ten z łagodnym uśmiechem.
Osowiałe, zmęczone tancerki znowu rozruszały się, ożyły i zajęły porządkowaniem sali. Postawiły pośrodku w kwadrat cztery wysokie, bronzowe świeczniki z grubemi, jak pochodnie, czerwonemi świecami, wyrównały maty, poczem znikły i pojawiły się po niejakim czasie. Weszły jedna za drugą, uklękły, oddały czołobitny ukłon i utworzyły wśród płonących świeczników luźne, barwne koło. Muzyka zagrała cichy, skoczny pląs. We drzwiach ukazała się Ol-soni, przebrana za gejszę japońską, w szarej, wytwornej sukni jedwabnej do ziemi, przepasanej jaskrawym »obi«, z drogim, białym wachlarzem w ręku i ślicznymi bladymi kwiatami we włosach.
Uklękła w wieńcu towarzyszek i oddała nizki, do samej ziemi ukłon obecnym. Następnie uniosła się ruchem motyla i wolniuchnymi, drobnymi krokami do taktu muzyki, otwierając od czasu do czasu wachlarz, obeszła stojące w kole towarzyszki.