blasku, podobnych do pochodni, świec, płynął w pląsach przejrzysty obłok różowego giezła tancerki, w którem niby płomień świeciło blade i smukłe jej ciało.
Potężne uderzenie ganga urwało muzykę, tancerka odrzuciła w tył ramiona i głowę i... zamarła... Jedwabie spłynęły z niej, jak woda.
Chwilę stała tak wygięta, jasna, wiotka, jak sierp miesiąca. Jej rozrzucone, drgające ręce obejmowały słup nikłego powietrza i tuliły go łagodnie ku wzdętym piersiom, białym, okrągłym, jak para śpiących, zwiniętych, różowo-dziobych gołębi. Wtem stulone kolana tancerki drgnęły, ugięły się i padła twarzą na ziemię, jak kiść strząśniętego jaśminu.
Gdy w chwilę potem znów zajaśniało światło elektryczne, już nie było tancerki; zato z otwartych drzwi wysunął się szereg wiotkich, wytwornych niewieścich postaci w powłóczystych szatach, niosąc nowe potrawy i napoje...