Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/74

Ta strona została przepisana.

W oczach i głosie chłopca malowała się szczera rozpacz.
— Młody jesteś... Nie wydawaj na siebie wyroków przed czasem...
— Już — wydał go na mnie... brat mego ojca! Wychowano mię, jak dziecko z bogatego domu!... Nic nie umiem, do niczego nie jestem zdatny. Przeklinanym przez wszystkich muń-gukiem... nie zostanę!... Wolę śmierć!...
Kim-bo-remi spojrzał nań ze współczuciem.
— Poco masz zostawać muń-gukiem?.. W Seulu dużo jest rozmaitych ludzi... Wybierzesz sobie zajęcie...
— Utracę szlachectwo. A wtedy nigdy już nie odzyskam ziemi... Tego pewnie chce mój stryj...
— To prawda! — odrzekł z namysłem sekretarz. — Żal mi cię. Stryj postąpił z tobą niegodziwie. Wprost kiedy o tem myślę, wrząca krew zalewa mi ciemię... Jeden tylko w Seulu człowiek mógłby ci pomódz, ale nie mam do niego dostępu... Jest nim Kim-non-czi, syn naszego Pana, obrońca pokrzywdzonych...
Kim-ki w zamyśleniu gładził brodę; wiedział już coś nie coś o stosunkach ojca i syna i rozumiał, że Kim-bo-remi nawet za wypowiedzianą przed chwilą radę mógł utracić miejsce.
— Słuchaj! — szepnął jeszcze ciszej sekretarz. — Dam ci radę: Poproś Kim-ho-duri, aby