Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/77

Ta strona została przepisana.

padkach z najbliższego otoczenia. Czasami, niby daleki grzmot, przetoczyło się echo dworskiej intrygi lub rozchodziły się głuche wieści o wybuchłych w dalekich prowincyach rozruchach. Co Kim-ki’ego, młodego nędzarza, mogły te rzeczy obchodzić? Nie miał ochoty do żadnej pracy, nie budował żadnych planów, czuł się zgniecionym przez niesprawiedliwość ludzi i losu i jedynie myśl o własnej krzywdzie napełniała chwilami serce jego ogniem palącym. Ale co czynić?! Po wielokrotnych rozmowach z Kim-bo-remi utracił resztki nadziei w pomyślne i pokojowe rozwiązanie swej sprawy. Sekretarz wskazywał wprawdzie drogę do walki, lecz łagodna, marząca, wychowana w dostatku dusza Kim-ki’ego czuła nie mniejszy wstręt do walki, niż do pracy. Czuł, że na całym świecie miał jedną duszę wierną i życzliwą, Chakki’ego i z nim jednym dzielił się swymi smutkami i projektami.
Chakki, który od niejakiego czasu na swoją rękę przedsiębrał na miasto tajemnicze wycieczki, zjawił się raz wieeczorem i, posławszy panu pościel w komóreczce, przeznaczonej im na mieszkanie, rozwinął obok i swoją prostą matę sitowianą.
— Co słychać, stary, w mieście? Wiesz, że Kim-bo-remi nic nie znalazł?! — spytał go wreszcie zniecierpliwiony milczeniem młodzieniec.
— A wiem. Zresztą, co z tego, choćby