Nastały dnie Wielkiego Gorąca, kiedy biały ogień leje się z nieba jak rzęsisty deszcz i w południe znika cień przedmiotów. Wiatry latały po szczytach gór, widać było, jak tam trzęsły się drzewa i trawy, lecz najlżejszy podmuch nie poruszał powietrza, zastałego u rozpalonej ziemi. Skoro tylko z poza spękanych wiszarów wypływało słońce, przeraźliwe światło i zatęchły skwar wypełniały dolinę po wręby. Szaro-białe miasto, przywarte do dna, rozpuszczało się w nich, jak garść rudawego cukru trzcinowego w misie ukropu. Dymy kuchen, uliczny kurz, wzniesiony nogami przechodniów i jucznych zwierząt, ledwie cokolwiek opadłe przez noc, znowu wznosiły się powyżej szczytów domostw, jak brudny męt. Kto, mógł, nie wychodził wśród dnia z dusznych, ale zacienionych mieszkań, życie wypływało na ulice jedynie wczesnym rankiem i w nocy. Zabagnione