zgnilizną miejską płuca istot żywych, ich członki, nie obsychające nawet w nocy ze znoju, tęskniły do pól nad czystemi wodami, do lasów, gdzie szeleszczą zielone liście, wydychając chłodną wilgoć.
Co dnia o brzasku Chakki wkładał na piersi swe pudło z łakociami i ruszał na targ, a Kim-ki chował do rękawa książkę oraz kawał placka, wsiadał do tramwaju i jechał za Bramę Wschodnią, jechał na końcowy przystanek, który obstępują kędzierzawe lasy, gęsto przetykane ciemnemi igłami sosen. Był to las sztucznie sadzony dokoła »Mogiły królowej«, park zdziczały, nieprzebyty, splątany, jak knieja, pełen zazdrośnie ukrytych polanek, tajemnych źródlisk i oparzelisk zwodniczych. Młodzieniec chciał choć pozornie poczuć się w górach ojczystych. Wybierał więc ścieżki co najgłuchsze i najwęższe, gdzie w łuk wygięte pręty leszczyny i dereniu, gdzie czochrate gałązeczki młodych lip, klonów, brzóz złotych i tęgiego dębniaka, gdzie festony powojów, dzikiego wina, bluszczów i pnączy różanych, ledwie pozwalały przecisnąć się przez wązką szczelinę zarośli tygrysowi lub dziecku.
Gdy darł się przez te półciemne korytarzyki, gdy wdychał drażniący zapach żywicy, zmieszany z aromatem gnijącego w cieniu listowia, podobnym do zapachu wina, wydawało mu się, że znowu jest dzieckiem, że nie potrzebuje myśleć o jutrze,
Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/83
Ta strona została przepisana.