Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/86

Ta strona została przepisana.

wydało się rzeczą. Nie starczyłoby ich nawet na opłacenie egzaminów. A co mu z dyplomu, jeśli nie uzyska posady?!
— Czy nie lepiej stracić je wszystkie od razu, teraz; spróbować szczęścia, poznać życie wesołe i rozkoszne, dopókim młody?! — rozmyślał, przerzucając srebro z ręki do ręki.
Imię Ol-soni wypływało przed nim promienne, jak litery z ulicy »Trzech Światłości«... Wspominał słodkie uczucie, jakie ogarnęło go, gdy w szeroko zmieszaniem otwarte jej oczy rzucił przemocą spojrzenie, cisnął gorące, młodzieńcze wyznanie... Zajrzeć tam raz jeszcze, zajrzeć głęboko i... niechby nie odwracała tak pośpiesznie głowy!
— Pójdę, zobaczę... Opowiem jej o moim losie!... Wydała mi się dobrą!... Nie mogę przecie pozostawić bezkarnie mej krzywdy!... Stryj nic nie odpisuje!... Kim non-czi, Kim-non czi, powiadają, jest jej kochankiem! Ona, niewolnica, miała niejednego kochanka! Ale co on mię obchodzi!.. Zwrócę się do niej, wytłómaczę wszystko... Może ze swej strony ja ją z czasem wybawię! Smutno, że taka śliczna istota musi kochać wroga tronu i ojczyzny!... Zaplacił za nią!... Ach, gdybym miał pieniądze!...
I wyobrażał sobie, że już je ma, że kupuje tancerkę. Ale on chce, żeby ona go naprawdę kochała. Zaklinał ją, wygłaszał tysiące mądrych do-