Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/89

Ta strona została przepisana.

czenie zupełnie kogo innego. Wszystko walą obecnie na biedną Ol-soni!... Proszę cię, stary, nie powtarzaj tych głupstw!...
Przyszedł Kim-ho-du-ri, wypalił fajeczkę i zabrał z sobą młodzieńca. Opuszczony Chakki długo mruczał i wzdychał, przewracając się na swem twardem i zimnem łożu, klął na czem świat stoi stolicę, tancerki i rozpustnych muń-geków.
Miasto spało, okryte szaro-zielonym muślinem księżycowej nocy. Gdzieniegdzie migały rubinowe światełka w szynkowniach i na straganach z żywnością. Klekotały miarowo drewniane gongi stróżów nocnych, kroki i głosy rzadkich przechodniów rozlegały się dobitnie w nocnej ciszy. Nizkie szeregi domów i ścian kładły czarne, strzępiaste cienie na wstęgi pustych ulic, bielejących w poświacie miesięcznej.
Młodzieńcy minęli wysokie, posępne mury królewskiego pałacu, z poza którego wyglądał las drzew szarych i skłębionych, minęli straż pałacową, migającą bagnetami przed wielką trójprzęsłą bramą i, zwróciwszy się w wązką, ciemną uliczkę, zatrzymali się przed małą furtką w starym i napół rozwalonym murze. Pachniało dymem, kurzem i rozgrzaną za dnia gliną.
Kim-ho-du-ri zakołatał mocno i w sposób szczególny. Daleko w głębi ozwały się kroki i głosy. Ktoś podszedł do furtki, przyłożył oko do szpary i wyrzekł cicho kilka wyrazów. Kim-