Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/90

Ta strona została przepisana.

ho-du-ri mu odpowiedział i wtedy dopiero skrzypnęły zasuwy. Gdy wślizgnęli się na podwórze, nieznajomy pośpiesznie zawarł za nimi furtę i wrzeciądze założył. Kim-ki poznał w nim przy blasku księżyca owego dziobatego, chmurnego strażnika Ol-soni.
— Naje-uasso!... (Przychodzę!) Cu-iremi! — powitał go poufale Kim-ho-du-ri.
Cu-iremi zacisnął powitalnie pięści i podniósł je ku głowie.
— Dużo gości?
— Są!... — odrzekł niedbale.
Przeszli obszerne podwórko, zawalone rupieciami, śmieciami, staremi pudłami, przebyli szereg wewnętrznych dziedzińców, coraz mniejszych, coraz czystszych, aż znaleźli się przed pawilonem, przylegającym jedną stroną do ogródka. Przez małe okna i szpary w drzwiach błyskało z wewnątrz światło i brzmiały głosy.
— Zapłać dollara!... Za siebie... za mnie nie trzeba! Jam tutaj prawie jak domownik! — kazał Kim-ho-du-ri towarzyszowi.
Kim-ki podał Cu-iremi przygotowaną monetę.
— Wejdźcie!... — zaprosił ich ten z ukłonem.
— Zdejm obuwie! — szepnął Kim-ho-du-ri.
W głębi pokoju, zamglonego tytuniowym dymem, majaczyły liczne postacie biało odzianych ludzi, siedzących na ziemi. Czarne ich kapelusze, nie drgnęły, ani głowy ich nie zwróciłysię w stronę