Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/91

Ta strona została przepisana.

przybyszów, zdawali się nic nie spostrzegać. Zato klęcząca opodal, pod ścianą przeciwległą, śpiewaczka z gitarą w ręku i białym kwiatem we włosach, ukłoniła się im nizko z uprzejmymu śmiechem.
Kim-ki siadł pospiesznie niedaleko ode drzwi. Był zmieszany; onieśmielił go widok pięknej, złocistej maty na podłodze, godnej mieszkania ministra, obecność półki z książkami w rogu, blask ślicznej, starożytnej »cchyn-hami« z europejskim lustrem, stropiły go japońskie kosztowne drobiazgi, para pięknych, tuszowych »mulkhari«, wyobrażających pejzaż górski, rzadki kolorowy »kirimi« — jedwabny portret zamyślonego mędrca, wiszące na ścianach. Znał się na komforcie i wcale nie tak wyobrażał sobie mieszkanie niewolnicy-tancerki. Tle to wszystko musiało kosztować i jak bogatym musiał być ten, co za to wszystko płacił? Wszędzie spostrzegał żywe, świeżo ścięte kwiaty: rozwiane maki, delikatne piwonie, nabrzmiałe od gorących promieni słońca wargi strzelistych, wilgotnych irysów. Stały w rogach pokoju, w wazach chińskich i małych wazonikach, pojedynczo, w długich buteleczkach z emalii, przed stolikami gości, wśród ładnych, bladych filiżanek, wśród czarnych i czerwonych lakowych spodeczków z owocami i ciastami, pośród bronzowych dzbanuszków i srebrnych czarek.
Kilka razy pochwycił skierowane na siebie uważne i spokojne spojrzenie agatowych oczów