Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/92

Ta strona została przepisana.

tancerki i to zmieszało go ostatecznie. Czuł nieskończoną wdzięczność do Kim-ho-du ri, że go wziął pod swoją opiekę, że odpowiadał zań służącym, które pokornie chyląc się, pytały o potrawy i napoje. Wkrótce pojawiły się i przed nim stosy rumianych jabłek, złotych »kaki«, różowych winogron, słodkich kasztanów i zielonych pistacyi. Góry pięknie malowanych ciastek i gorzka herbata japońska, w cieniuchnych, jak skorupa jajka, filiżaneczkach, dopełniały wstępu tej uczty.
— Jedz, zapłacone! — przynaglał Kimki’ego Kim-ho-du-ri, sam łapczywie łykając specyały.
Następnie podano im niezbędne gorzkie przekąski, ciepłą suli, wreszcie wniesiono buchający parą samowarek, pełny gotującej się potrawki z jarzyn, słodkich owoców i mięsiwa, który ostentacyjnie postawiono przed Kim-ki. To dopełniło miary wrażenia. Wśród wytwornie obojętnych gości, gwarzących wyłącznie ze sobą i wymieniających wesołe zdania ze śpiewaczką, wszczął się mały ruch i kilku z nich nieznacznie przysunęło się do obficie obstawionych jadłem przybyszów.
— Czy już jadłeś swą kaszę, Kim-ho-duri?
— Aha, teraz to mię znacie?! — odpowiadał wesoło.
— Kto to i skąd? — pytali półgłosem.
— Blizki krewny potężnego Kim-ok-kiuma. Syn gubernatora i siostrzeniec naczelnika powiatu