Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/94

Ta strona została przepisana.

dziwnej jasności i słodyczy, które nagle napełniły mu serce. Szelest jej jedwabnej sukni, opadającej niedaleko na matę, przejął go dreszczem. Podniósł wylękłe źrenice i oko w oko spotkał się znowu z jej dobrem, jakby zasmuconem spojrzeniem.
— Student?... Czy już po egzaminie?
— Ach, nie!... Nie wierz nieskromnym żartom mego towarzysza... Jestem nędzny chłopak z dzikiej okolicy górskiej, gdzie gnieżdżą się tygrysy i psuhan-dongi? (zbóje)...
— A może należysz do klubu tamtejszych myśliwców? — spytała z zaciekawieniem.
— Jestem za ubogi na to...
— Czyż nie dość mieć serce odważne?
— Gdybyż wszystko, czego pragniemy, zależało jedynie od odwagi naszego serca!... — westchnął i śmiałem, pełnem ognia spojrzeniem, ogarnął tancerkę.
Cofnęła się i w zamyśleniu zaczęła nastrajać gitarę.
— Motyle przelatują z kwiatu na kwiat w podmuchu wiosennego wietrzyka!... — zwrócił się do Kim-ki niedawny współbiesiadnik tancerki.
— Co rok zakwitają te same kwiaty, ale co chwila zmieniają się ci sami ludzie!... — odpowiedział mu zręcznie Kim-ho-du-ri.
— Ee! — potwierdzili zgodnie obecni. — Zdarza się, że i sucha zakwita gałąź, dlaczegóżby nie miała zakwitnąć młoda?!