Strona:Wacław Sieroszewski - Polowanie na reny.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

przytuliwszy się tak do siebie, że wyraźnie poprzez odzież odczuwali przyjemne ciepło swych żywych ciał, długo nie ruszali się z miejsca, patrząc na świat, dzieląc się myślami, siląc zlać w jedno, przejęci, rozmarzeni, sobie bliscy bardziej niż kiedykolwiek.
Nazajutrz o brzasku myśliwi wybiegli na łowy. Znowu, jak wczoraj, wiódł ich ostrożny Dżianha, a w ślad biegli towarzysze, pilnie bacząc na to, co się działo wokoło, zręcznie wymijając zawady i unikając gałązek, które, utraciwszy giętkość od nocnego mrozu, pękały za lada trąceniem ze szklanym trzaskiem, daleko rozbrzmiewającym po borze. Srebrny, koronkowy wykwit szronu ubielił pnie i konary drzew; tu, w głębi tajgi, w miejscach bezwietrznych, zacisznych, zimowe