Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.

— Idź już!... Puść go, Szymonie, niech idzie! — rzekła matka do starszego syna, gdy wieczorem zasiedli do herbaty na ganeczku, obrosłym pnącemi różami.
— Siedzi, jak mruk, wąsy skubie i patrzy na te bory...
Szymon podniósł ostrzyżoną, jak melon, głowę i spojrzał na brata. Jurek zarumienił się i zaprzeczył.
— Ani myślę patrzeć... Mamie się zdaje... A milczę, bo nie mam nic do powiedzenia...
Istotnie, co miał mówić? Rozumiał przecie dobrze, że przedewszystkim należało się śpieszyć z okopaniem kukurydzy, nim ziemia przez deszcz spulchniona nie skamienieje znowu od piekielnego skwaru; wzdychał więc tylko, ilekroć spoglądał na ciemniejącą w gasnącej zorzy puszczę, i czuł dziwny niepokój, jak gdyby ciężka jakaś ręka uciskała mu serce... Tegosamego doznawał uczucia, gdy długo nie widział Heleny.
I puszczę i dziewczynę znał jednakowo dawno, gdyż rodzice jego przygarnęli tę sierotę po przyjacielu jeszcze przed przybyciem swoim w te strony i wychowywali jak swoją. Siedziała ona teraz naprzeciw niego za stołem i spoglądała nań przyjaźnie. Pod tym spojrzeniem Jurek czuł się jeszcze bardziej zmieszanym.
— Może, gdybym wam pomogła, skończylibyście do jutrzejszego wieczora?
— Co znowu! Na taki upał! Niech mama nie pozwala!... – oburzył się Jurek.