Jurek po namyśle zgodził się na wszystko i konia zaraz najął. Nim go złapali i osiodłali, nim nowy przewodnik przebrał się do drogi, pojechał w towarzystwie jednego z tubylców obejrzeć zwał. Mieli słuszność: droga tędy na długo, a może na zawsze była zamknięta. Jak góra wysoki wał kapryśnie nawalonych głazów, chwiejnych i ostrych, odciął dolinę od świata. Z pod skalnych rumowisk, w głębokim łożysku sączył się cichy, drobny strumyk, jedyna pozostałość burzliwego niegdyś Urucha. Jurek patrzał, obchodził, oglądał, i nieulękłe jego serce po raz pierwszy poznało grozę.
Opuścili auł wśród ogólnych życzeń powodzenia. Przebyli mostek i ruszyli drogą, wiodącą w górę Czemcziry. Ale już o milę dalej wyszli z wąwozu i drożyną, wijącą się gzygzakowato po bardzo stromej pochyłości, zaczęli wdzierać się na wyżynę. Kolega z przyrody nie chciał wierzyć z początku, że konie iść będą po tej drabinie nieforemnych kamieni; sądził, że przyjdzie je wciągać na sznurach, których zapas wzięli z sobą, i cieszył się, że tyle niezwykłych rzeczy będzie miał do opowiadania w Petersburgu. Tymczasem wierzchowce skakały po głazach, jak polne koniki. Straszno było patrzeć nieraz, jak wiły się i stąpały po płytach niewiele większych od zwyczajnego stołu. Zapatrzony na drugich student nie widział, że i jego koń tosamo robi.
Tak przebyli siodło łańcucha i spuścili się na dół w niezmiernie wązką, głuchą, jałową szczelinę.
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.