Wydostali się nią nad zawrotną otchłań, bladą i niemą, jak sama śmierć. Niezamącona panowała tu cisza, chwilami tylko przerywana chrapliwym wyciem przewodnika Swaneta, który na wszelki wypadek ostrzegał jadących z przeciwnej strony, gdy wstępowali na gzymsy tak wązkie, że o cofnięciu się lub rozminięciu mowy być nie mogło, nawet o zejściu z konia. Droga prawie ciągle szła po takim zrębie naturalnym lub wyciosanym przez ludzi, a miejscami tak wązkim, że juki tarły się o prostopadle nad nim wznoszącą się ścianę. Konie z nastawionemi uszyma i szeroko rozwartemi chrapami stąpały lekko jak tanecznice, cisnąc się do urwiska, aby być jak najdalej od niebezpiecznego brzegu. Miało to swoją niedogodność, gdyż nieuważny jeździec mógł zawadzić o wysterk ramieniem lub głową i strącić się razem z wierzchowcem w siwą czeluść, gdzie w głębi, pod niemi, latały orły i wiły się wianki sępów, wyglądających jak muchy.
Skończyły się nareszcie omszone wiszary i przed podróżnemi otworzył się rozległy widok na szmat ziemi pofałdowany, pełen garbów i cielsk górskich, spadających coraz niżej, a czarnych i kędzierzawych od pokrywających je lasów. Dolinami wiły się rzeki, na zboczach gdzieniegdzie blado zaznaczały kwadraty uprawnych pól, bielały auły, a daleko na widnokręgu widać było drobne, jak ziarnko maku, miasteczko, a dalej jeszcze morze zlewało się z niebem. Czuli już nad sobą zimny wierzchołek Risztau, lecz nie widzieli go, gdyż zasłoniony był poblizkiemi szczytami.
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.