zów, występujące z wnętrza góry poprzez glinę i gnilec leśny; musieli wówczas poruszać się z nadzwyczajną ostrożnością, gdyż przepaście, idące z obu stron grzbietu, zbliżając się do siebie, zostawiały tylko wązki, skalisty grzebień dla przejścia. Niekiedy zdawało im się, że góra leci na nich, że pełzną u spodu ogromnej bryły, zwieszonej nad otchłanią. Swanet ciągle ich wyprzedzał i czekał, paląc krótką fajeczkę. Jurek dotrzymałby mu kroku, ale szedł za Heleną, pilnując, by nie upadła i nie stoczyła się w dół; student zaś, który najczęściej w tyle zostawał, wołał za niemi rozpaczliwie:
— Niech was Bóg kocha!... Poczekajcie!... Dokąd lecicie, jak szaleńcy?!... Góra jak piec, a oni rwą, nie dmuchnąwszy w wąsy!...
Był śmiertelnie blady, pot zalewał mu czoło, z trudnością łapał oddech, jak ryba wyrzucona z wody, i siadał wszędzie, gdzie tylko zatrzymywali się choćby na chwilę.
Swanet, patrząc na niego, powątpiewająco kiwał głową.
— A czy herbata prędko będzie?... Te sznury od worka wrzynają mi się w ciało... Już mam bąble. Muszę przewiązać węzełek!
— Wszystkim się wrzynają — pocieszał go Jurek. — A herbata nieprędko będzie. Musimy przejść trzy szczyty: bliżej wody niema. Wróć pan lepiej!
— Wrócę tylko z panną Heleną, inaczej... inaczej wstydzę się... Po to przecie wzięty jestem — za pazia... — żartował rozweselony znowu, gdyż zdołał nałykać się dosyta powietrza.
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/110
Ta strona została uwierzytelniona.