Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

buszki i szmaty swych mgieł. Powietrze było już tak chłodne, że, mimo ciągłego ruchu i gwałtownych wysiłków, zbytniego rozgrzania nie czuli. Przed samym wyjściem z lasów, gdy spuścili się w dół, by ominąć niezmiernie przykre przejście przez przełęcz, przewodnik omylił się i zbłądził. Zostawiwszy ich samych, poszedł szukać drogi, a oni siedzieli na kamieniach zmęczeni i smutni.
— Czym się to skończy? — myślał Jurek, z trwogą przyglądając się Helenie, pochylonej nad przepaścią.
Gwizdnięcie rozległo się w górze: to przewodnik dawał im znać, że drogę odnalazł. Zaczęli się więc wdzierać, ale tak było ślizko i stromo, paprocie dawały takie niepewne oparcie, że Jurek krzyknął niecierpliwie na Swaneta, aby im pomógł. Wyszedł z tumanu tuż koło nich prawie, wziął ich węzełki i, wesoło uśmiechając się, powiedział:
— Risz-tau!
Po chwili stali na wyniosłym, kamiennym cyplu. Przed niemi drzemał w słońcu zimny, biały olbrzym. Potworną piersią zwalił się na grudę szarych skał, na wszystkie strony rozpuścił kamienne łapy, odnóża i macki o piłowatych grzbietach, zwietrzałych i ostrych, z niezliczoną ilością szczelin, zrębów i rozwidleń, któremi, jak siecią, oplątał tłum gór, zdusił i trzymał w poddaństwie. Między palcami i żyłami tych ciemnych opok, między haczykowatemi ich skrętami, po wązkich żlebach spuszczały się na dół blade lodowce, z pod których buchały wodospady i, rwąc, szalejąc, spadały w otchłanie, gdzie widać