Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

było śliczne, zielone hale i knieje, drobne, jak mech. Kiedyniekiedy chmura otarła się o niepokalanie białe czoło szczytu i płynęła wdal, rzucając na te góry, doliny, wody i bory cień przejrzysty i niebieskawy.
— Już blizko!... już blizko!... — powtarzała w upojeniu Helena, rwąc rosnące u nóg jej żółte azalje i zatapiając w nich rozgorączkowaną twarz; obok niej stał Swanet, wsparty na karabinie, i patrzał na góry, a dziki zachwyt malował się w jego dzikiej twarzy. Jeden Jurek był smutny.
Aby dostać się do głównego szczytu, musieli przebyć głęboką, u stóp jego leżącą dolinę, następnie — wedrzeć się na zupełnie nagą, omszałą przełęcz i, po wązkim jej grzbiecie, przenikającym niby żebro pod oponą śniegów, dostać się na lodowce, które obszedszy, można już było spuścić się w dolinę Urucha. Wytłumaczył im to wszystko przewodnik bardziej palcem niż słowem i naglił do zejścia. W dolinie powinni byli wypocząć i zjeść obiad, a nocować już mieli u samych lodowców. Zejście było bardzo przykre; pocieszał ich tylko widok doliny, wysłanej żywą, wesołą zielonością i, jak cudny kobierzec, wysypanej kwiatami. W wądołach bieliły się płachty wiecznych śniegów, a strumyk czysty jak łza sączył się od nich po łące. Spłoszyli stado żeranów, pasących się na dole; odeszły spokojnie na śniegi, ciekawie oglądając się na nich, aż Jurek strzelił i zabił jednego; wówczas pierzchły, skacząc po skałach, jak sznur płowych błyskawic.
Pogoda dopisywała im dotychczas. Dopiero gdy,