bując drogi przed sobą kolbą karabina, aż nakoniec przewodnik zniknął z okrzykiem radości. Niedaleko szczytu, na jaśniejszej południowej stronie dostrzegł on nieduże wgłębienie, osłonione ogromnym, zaokrąglonym rogiem skały. Powierzchnia skały była oszlifowana, miała starte kanty, zapewne przez lodowiec, który tędy musiał zsuwać się na dół. W zagłębieniu zebrało się zapewne trochę gliny, gdyż zielska i kwiaty alpejskie rosły bujnie w tym miejscu. Mężczyźni nacięli ich kindżałami, wysłali niemi ziemię pod skałą, z karabinów i kijów zbudowali nad tym posłaniem z chwastów rusztowanie, przykryli je burką i zmusili Helenę wejść pod ten improwizowany namiot, a za nią wsunęli rzeczy. Był już wielki czas po temu, gdyż wicher, wyjąc, zaczął rzucać na nich całe potoki deszczu i chmur. Ledwie udało im się rozniecić ogień, który, aby zabezpieczyć od siekącej z góry wody, musieli okryć niby parasolem liśćmi ogromnego łopuchu. Ale ciepło było i zacisznie w ich orlim gnieździe. Ogień, nad którym unosił się siwy dymek, szaszłyk, skwierczący na węglach, aromatyczny zapach, dobywający się z szumiącego imbryka, napełniał serca otuchą, wbrew wichurze, szalejącej nad niemi i pod niemi. Swanet uderzał Jurka po kolanie i powtarzał:
— Jutro dobrze... jutro słońce...
— Jutro będziemy już po tamtej stronie!... Czy słyszysz, co on mówi?... Będzie pogoda!... Uśmiechnij się, Heleno! To zwyczajny deszcz górski!.. A choćby padał jeszcze i jutro, to spuścimy się
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.