około rozniecenia ogniska. Gwiazdy świeciły jeszcze jasno nad samotnemi lodami Risztau; niżej nad ziemią wisiały mgły, a mętny zmrok bił od poblizkich skał. Zamigotał płomyczek ogniska, oświecił ich twarze, ogrzał ręce, a zolbrzymiałe ich cienie odrzucił na przyległe urwiska. Nim skończyli śniadanie, jasność dnia wypłynęła z mroku, przebiła chmury, srebrząc szronem pokryte gzymsy wiszarów. W blasku jej występowały purpurą i złotem zabarwione szczyty gór, potężniał, rozrastał się król ich lodowy — Risztau. Ale gdy wzeszło słońce, góry w pogodnym majestacie jego znowu zmalały, opadły; sam Risztau, pocięty zmarszczkami, skurczył się i spowszedniał.
Podróżni byli już wówczas bardzo blizko lodowców. Szli, jak wczoraj, związani sznurem, mając pośrodku Helenę. U obuwia mieli ostre, żelazne podkowy, a gdy weszli na płaszczyznę śniegów, chylącą się ku przepaści, przewodnik co krok wybijał w śniegu ciężką kolbą karabina wgłębienie dla nóg. Musieli, ominąwszy przepaść, spuścić się po krętym lodowym grzbiecie, którego koniec tonął gdzieś w chmurach.
Na słońce i na te chmury przewodnik co chwila spoglądał z niepokojem. Przypuszczał nie bez obawy, że mogli noc jeszcze jedną spędzić w śniegach, tym razem bez ognia i ciepłego pokarmu. Około południa słońce zaczęło przypiekać, zwierzchni śnieg chrzęścił pod nogami, jak kasza. Przysiedli, by wypocząć i posilić się. Czas był prześliczny, powietrze ciche, ale pomimo to z twarzy Swatena znikła
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.