zuchowata wesołość, a widoczna troska i malujące się na niej skupienie oddziaływały na nich przygnębiająco.
Straszne było to zsuwanie się na dół ku niewiadomym, chmurami pokrytym otchłaniom. Jeśli z niebezpieczeństwa i grozy swego położenia nie zupełnie zdawali sobie sprawę, to tylko dla tego, że cała ich uwaga pochłonięta była przez trudności, które zwalczać musieli; większą część drogi przebyli, zsuwając się w postawie napół leżącej. Kiedy dosięgli linji chmur, Swanet zwrócił ku nim twarz zasępioną i machnął ręką:
— Nazad!... Budie... propał!
Ale ofiar zbyt już dużo ponieśli i za daleko zaszli, by się cofać; nawet Jurek nie chciał o tym słyszeć. Czas jakiś posuwali się jeszcze po wązkiej, błyszczącej żyle oświetlonego grzbietu. Z obu stron w czeluściach jego wrzały białe, słońcem przestrzelone chmury, a wichry ukryte w głębiach rzucały mglistą pianę pod nogi. Nakoniec zanurzyli się w zimnym, wilgotnym puchu. Wiatry nie wyły tam jeszcze, ale każda cząsteczka powietrza, każda gwiazdka rozpylonego śniegu dygotała już febrycznie. Przewodnik schylił się i szybko kindżałem zaczął kopać w śniegu jamę.
W tej jamie, nakryci burkami, spędzili noc straszną. Wichry biły się nad niemi, deptały po nich; zdawało się, że zerwą szczyt, w którym tkwili, i rzucą go w przepaść. Szczęściem, że śnieg ich zasypał, że mieli co jeść, więc było im ciepło.
Nad ranem, gdy zawierucha ustała, a oni wyszli
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.