dowodzeń. Dziwił się, że z takim trudem i przymusem wspomina Helenę, matkę, innych...
Zerwał się wietrzyk. Szmer fal, lekko uderzających o głazy ukryte we mgle i ciemnościach, wrócił go do rzeczywistości. Słuchał ich szeptu miarowego, kojącego i zwolna uspokajał się — cichła paląca rozpacz, burzliwe wrzenie. Czuł się wyczerpanym. Miejsce ich zajmowała smutku pełna pokora i dziwna, niewytłumaczona tkliwość. Przestał się oburzać, dręczyć, nie pragnął nawet; tylko w duchu chylił się do stóp społeczeństwa, które go wychowało i stworzyło, do stóp matki, Heli, pani Strasiewiczowej — wszystkich tych znanych i nieznanych mu istot, które mógł dotknąć, ból zadać, lub z których ofiar korzystał.
— Przebaczcie! — mówił szeptem. — Zawiodłem was... Znikam i unoszę z sobą wasze wysiłki... Znikam! Ach, jakbym pragnął żyć, jakbym żyć pragnął! Poznać wszystko i zużyć włożone we mnie siły. Jak chłop orałbym grunta... byłbym z temi... najniższemi... najbiedniejszemi... Nigdy fałsz, nawet słowo dwuznaczne nie skalałoby ust moich.
Czuł żal, że nie może, że nie będzie tym wymarzonym... Brud drobnych fałszów, zamilczeń, ustępstw, jakie w rozmaitych życia okolicznościach musiał był spełniać, palił go teraz, jak ślady haniebnego piętna. Leżał bez ruchu i jęczał w gorączce.
Naraz wydało mu się, że chęcią, całym jestestwem jest inny! Stały, czysty, niezłomny... oczyścił się, odmienił... ale za chwilę już go nie będzie...
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.