W lichej górskiej wioszczynie, przed karczmą, stał wóz zaprzężony w rosłego karego konia. Na wozie siedział bokiem ze zwieszonemi nogami młody, barczysty mężczyzna, ubrany w szarą bluzę i czarny pilśniowy kapelusz. Przez ramię miał jedną dubeltówkę, na kolanach drugą — u pasa nóż myśliwski. Na koźle, z niezmierną powagą, mieścił się tłusty, gruby wyrostek w niebieskiej koszuli i białym, góralskim kołpaku. Obaj niecierpliwie spoglądali na drzwi szynkowni, przed którą snuł się różnobarwny tłum świąteczny. Czuć było pewne rozhukane rozleniwienie wśród tego zbiegowiska. Część próżniaczego dnia już ubiegła, już zużyto pierwsze zapasy wesołości. Nazajutrz znów miało być święto, więc błądzili wzrokiem, czekając nowych wrażeń, nadstawiali ucha, by coś nowego posłyszeć, kłócili się lub rozmawiali z niechcenia. Po zalanych słońcem ulicach wałęsały się psy, zwierzęta domowe, dzieci i kury, a wszędzie kładły się jaskrawe plamy słoneczne i granatowe cienie gorące. Pod rozłożystym orzechem gromadka starszych gospodarzy próbowała zawiązać gawędkę. Pod ciemnym płotem z plecionej wikliny, na stosach świeżych bali, usiadły