inaczej... przepadły nasze kozy... A Koluś będzie płakał... abo nie? — spytał nagle, kładąc rękę na kolanie towarzysza.
— A jakże!... łatwo bo go popędzić... wałkonia! — sarkał woźnica, wymachując biczem. — Noo!... Niepotrzebnie kazał nam czekać Grzegórz; sam nie pojechał, a polowanie popsuł. Dawno bylibyśmy na miejscu.
— Istotnie, z winy Grzegorza straciliśmy dzisiejszą noc — przywtórzył mu Koluś.
— Gniewać się niema o co. Grzegórz chciał szczerze pójść z nami i został niechętnie, z poczucia obowiązku. On lepszy od nas... — dodał smutnie praktykant. — A jeśli nie zdążymy na wieczór, to będziemy tam rano — wielka rzecz! Patrzcie, widać szczyt!
Na zakręcie drogi w końcu wąwozu ukazała się grupa błękitnych gór. Ostre szczyty mieniły się w słońcu, jak korona, wysadzona turkusami. Sieć żyłek, szczelin, zagłębień, krawędzi tworzyła na ich stokach tak dziwnie przejrzystą plecionkę, że mogło się zdawać, iż to nie cień pada od skał, lecz lazurowe niebo prześwieca przez głazy. Z obu stron, niby słupy olbrzymich wrót, wznosiły się ciemne zbocza rozstrzelonego w tym miejscu bocznego łańcucha. Dołem biegło gęste, splątane pasmo lasów, łączące oba urwiska w podkowę. Żółta nić drogi spokojnie płynęła wdal i nikła wśród lasów.
Na zawrocie góry zemknęły się znowu, a z boku i z przodu spiętrzyły się jednostajnie zielone zbocza, u których stóp legły opustoszałe już plantacje tytu-
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.