niu, drobniuchne pólka zoranej roli i znów niezmierzone przestrzenie lasów.
Przebyli wbród kilka potoków górskich i wydostali się na nowo budującą się szosę. Wóz potoczył się wartko po ubitej drodze, mijając szałasy i lepianki robotników, nieobecnych z powodu święta.
— Popędzaj, Olesiu, popędzaj! Hej, Wrony... a prędzej, leniuchu!...
Oleś bił batem leniucha, ale ten machał tylko ogonem, a kroku nie przyśpieszał. Już dobrze ciemno było, gdy stanęli u mostu nad spienionym potokiem. Nad głowicami gór wisiał jeszcze przejrzysty lazur nieba, słońce złociło niektóre szczyty, ale doliny i wąwozy wypełniały już cienie; zmrok brał lasy w swe posiadanie. U mostu rozstali się. Chłopiec z wozem pojechał szosą, a myśliwi, przekroczywszy potok, wązką drożyną skierowali się w boczną dolinę.
Noc zapadała szybko; w lesie, przez który wiodła drożyna, ciemno było, jak w piwnicy. Ljany i ciernie chwytały ich za odzież i biły po twarzy. W gęstwinie, za ich zbliżeniem, podnosił się ruch i gwar: budziły się zapewne do snu układające się płazy, ptaki i zwierzęta. Gdzieś w dali szumiał potok.
W przesmykach myśliwi szli szybko, przekonani, że zbłądzić nie pozwoli im gąszcz, ale na polankach, porosłych zwarto trawą wysoką, lub w łożysku strumienia, gdzie ślad nawet w dzień był ledwie widzialny, zwalniali kroku, szli i wracali nie raz po kilka razy, nim znaleźli właściwy tor.
— Dotychczas nie zbłądziliśmy — rzekł Koluś,
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.