koniecznie przed odjazdem pożegnać się... ze wszystkiemi.
Koluś wstał i ruszyli dalej. Wyminęli łysinę na stoku i znowu weszli do ciemnego lasu. Blask miesiąca tu nie przenikał, tylko niekiedy pstrzył dróżkę jasnemi cętkami, srebrzył liście i chropawą korę potężnych pni. A dokoła było ciemno, choć oko wykol. Postać Kolusia wciąż nikła i ukazywała się oczom Pawła.
— Poczekaj, gdzie jesteś?
— Tutaj!
I potrącali się nawzajem, nie widząc. Nareszcie ścieżka z głębi lasu wywiodła ich na krawędź przepaści, pełnej księżycowego światła. Strugami płynęło ono poprzez jakieś tajemnicze wyłomy w górach, biło gwałtownie w wapienną ścianę wąwozu, że błyszczała, jak gruda srebra. Zielona jej łuna wylewała się daleko na lasy poza brzegi przepaści. Ścieżka szła brzegiem tejże przepaści, więc mrok tu był mniej gęsty; mogli się widzieć. Z każdą chwilą niemal było jaśniej; w miarę, jak dróżka zbliżała się ku szczelinie, rzedła poręcz lasu, aż wkońcu zostały tylko pojedyńcze drzewa, zwieszone nad promienną głębią.
— Mój Boże, jakże to blizko! — nie mógł wstrzymać okrzyku Paweł.
— Nie patrz!... nie zaglądaj!... śpiesz się!... Takie miejsca szybko przechodzić trzeba.
Szli więc szybko, stąpali naoślep, gdyż zmrok zawsze jeszcze zasłaniał tor drogi. A przecież dość było pośliznąć się, jeden fałszywy krok uczynić!...
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.