nie czuł trwogi. Niezwykłość przechadzki, czar cudownej nocy upajały go coraz bardziej.
Nareszcie stanęli w wąwozie nad potokiem. Przeszli go, skacząc po kamieniach, i zatrzymali się, nie wiedząc, gdzie droga. Przed niemi sterczała ogromna garbata góra, pokryta cieniem, a u jej stóp bielało wapienne rozsypisko. Z boku za skałami huczał wodospad. Paweł przestał śpiewać.
— Zdaje się, że to tędy — rzekł Koluś niepewnym głosem i ruszył na górę.
— Jest! — dodał po chwili radośnie.
Istotnie trafili na dróżkę. Nogi ich nabrały takiej wrażliwości, że przez obuwie poznawali charakter miejsc, po których stąpali. Szli drogą, czuli to dobrze, lecz czy to była droga ludzka, czy kozia, Bóg jeden tylko wiedział. Niteczką przerywaną, ledwie zauważyć się dającą, wiła się wśród skalnych rumowisk, porosłych cierniem i nędzną trawą, a przywiodła ich do jakichś płyt poszczerbionych, ułożonych w naturalne stopnie.
— Czekaj!
Koluś przykucnął i zapalił zapałkę. Z ciemności wypłynęły omszone głazy i kępy pożółkłych traw. Zapalił więc jeszcze jedną zapałkę.
— Ot, dróżka!... Zanadto zboczyliśmy na prawo.
Więc zawrócili i, czepiając się rękami za wystające krawędzie głazów — pełzli ku górze.
— Nigdy nie uwierzę, żeby tędy szła droga i w dodatku konna — mruknął Paweł.
— Ach, nie wiesz, jakie boskie oni mają wierzchowce!... Tu jest pewnie to trudne, ale niedługie
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.