przejście, o którym nam mówili, a zaraz dalej las... a w lesie już, jak w domu.
Ale lasu nie było widać, a przeciwnie skalne złomy nad niemi zdawały się występować bez końca.
— Obchodzimy zapewne garb góry... skalistą łysinę... Stój... Ani kroku!... — krzyknął nagle Koluś i w bok skoczył. U stóp jego poruszył się ogromny głaz i stoczył się w dół, pozostawiając głębokie wyrwisko. Ogłuszający łoskot jego upadku, plusk wody i szmer kamieni, lecących za nim, tysiącznym echem rozległ się wśród gór.
— Cóżeś mówił, że tędy droga?
— Upewniam cię, że była... Czułem ją pod ręką... Może tutaj trzeba się spuścić.
— Chyba masz bzika.
Paweł położył się na ziemi i ostrożnie przysunął się nad sam brzeg urwiska. Wisieli nad przepaścią na strasznej wysokości. Skała, podmyta przez wodę, chyliła się i osypywała w potok, szalejący wśród jej rumowisk. Światło miesięczne, przekradając się przez niewidome otwory, kładło na wodę i na głazy dziwaczne plamy.
— Nie... Trzeba być szaleńcem, żeby się włóczyć w nocy po takich wertepach!
— Będziemy szukali na prawo.
— Tam ściana prostopadła. Ki djabeł wiódłby drogę wbrew zdrowemu rozsądkowi! Śmiem przypuszczać, że i górale są ludzie! Zejdźmy na dół, a drogę znajdziemy w łożysku strumienia.
Koluś milczał nieprzekonany, lecz nie chciał gniewać rozdrażnionego Pawła.
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.