Zeszli więc i puścili się brzegiem wody wśród wysokich skał. Wąwóz stał się wkrótce tak wązki, iż potok wypełniał go prawie zupełnie. Łoskot wodospadu stawał się coraz wyraźniejszy. Kiedy zniknęły pod wodą ostatnie krawędzie brzegów, Koluś i Paweł musieli iść dalej, skacząc po fosforycznych blaskach zbałwanionych fal, po głazach omszałych, ślizkich i drżących. Droga była nie do przebycia, szczególnie na wiosnę. I tym razem musieli się wrócić.
— Nie trzeba daleko odchodzić od miejsca, gdzie zgubiliśmy drogę... Przenocujemy, a o świcie albo pójdziemy dalej, albo wrócimy. — radził Koluś.
— Pst!... Słyszałeś?... — rzekł Paweł, chwytając mówiącego za rękę.
Utkwił oczy w stromy stok, porosły krzewami, po którym ktoś ostrożnie ku nim się skradał. Gałązki trzeszczały pod jego nogami, kamyki, strącone z pochyłości, leciały na dno wąwozu.
— Niedźwiedź!... — szepnął Paweł. — Ja strzelę pierwszy.
Postąpił krok naprzód i odwiódł kurek. Chociaż robił to, jak mógł, najostrożniej, suchy trzask stali przeniknął szum potoku. Zwierz, który już był na brzegu zarośli, zatrzymał się, a w chwilę potym słychać było, jak cichutko umykał z powrotem na górę.
— Uciekł!... Dla czegoś na szmer nie strzelił? — wymawiał z goryczą Koluś.
— Za krótko jestem tutaj, aby stać się szaleń-
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.