— A jakże... jest, tylko gdzie?... — bronił się Paweł.
Wspólnemi siłami zaczęli zrzucać na dół pnie i wykroty, które, tocząc się, łamały po drodze krzewy i porywały z sobą kamienie, i takim łoskotem napełniały powietrze, że głuszyły ryk wodospadu. Kiedy buchnął płomień wielkiego stosu, cały wąwóz w czarodziejskiej wystąpił postaci. Wśród szczerbatych zrębów zatańczyły purpurowe blaski, wznosząc się aż do samych wierzchołków, gdzie nad krawędzią zwieszały się drzewa i krzewy, zdrobniałe do rozmiarów trawy wskutek odległości, i na tle ciemnego nieba, usianego gwiazdami, to pojawiały się, to znikały, jak mary. Myśliwi zadumani siedzieli u ognia, a sylwetki ich niepewne, blade na tle czerwonego ogniska, odbijały się w ciemnej wodzie szybko mknącego potoku.
— Jak w operze — odezwał się Paweł.
— Lepiej, niż w operze.
— „Kwiaty, powiedzcie jej, że kocham ją...“ — próbował zanucić Koluś, lecz urwał i spojrzał nieśmiało na towarzysza.
— Nasz niedźwiedź zażywa strachu — roześmiał się Paweł po chwili, gdy kamienie od żaru ogniska z hukiem pękać zaczęły.
— Ucieka pewnie, stuliwszy uszy, a jeśli dożyje, to przyjdzie tu za dni parę. Będzie parskał na popiół i skakał z przestrachu wśród jego tumanów.
— Czy widziałeś kiedy?... Jakiś ty, Pawle, szczęśliwy, jak ty wiele widziałeś!...
— Szczęśliwy?... Niebardzo... A ty?
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.