— Ja?... Siedzę w tej kolonji, przecież tu urodziłem się... muszę wciąż pracować... kruszyny świata nie widziałem... Skądże mam być szczęśliwy...
— Boś kędzierzawy! — w zamyśleniu powiedział Paweł.
Koluś rozśmiał się.
— Kędzierzawy?... Ach, rozumiem!... Wszak to dziś powiedziała mi mama... A ty wszystko pamiętasz!... Wiesz co! na przyszłą jesień po robotach w polu pójdziemy w góry. Na trzy tygodnie, na miesiąc puścimy się... Kociołek, proch, śrut, pled przez ramię i marsz!... Boskie są w górach kąty! głuche, dzikie!...
— Za rok, kto wie, gdzie będę!...
Zamyślił się i nie odpowiadał więcej na pytania towarzysza.
— Nie smuć się! — rzekł wreszcie tenże. — Pamiętaj, że, jeśli ci „tam“ będzie niedobrze, my zawsze przyjmiemy cię z otwartemi rękami. Starzy niech co chcą mówią, ale my młodzi kochamy cię wszyscy.
Paweł położył dłoń swoją na jego dłoni i w milczeniu uścisnął ją z lekka.
Zjedli chleba ze słoniną na wieczerzę, zapili wodą z potoku i, zawinąwszy się w pled, legli na podścioła ze świeżych gałązek.
Jeszcze gwiazdy świeciły się na niebie, gdy Paweł zerwał się i usiadł. Ogień zgasł, pled zwilgotniał, od skał wiało chłodem. Duże krople rosy ściekały z listków zwieszającej się nad niemi wikliny.
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.