Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/164

Ta strona została uwierzytelniona.

Świtanie i mgła wypełniły wąwóz mleczną jasnością bez cieni.
— Hej! Wstawaj, chłopcze! Komu w drogę, temu czas!...
Koluś przeciągnął się i ziewnął.
W kwadrans potym już się wdzierali na wierzchołki, słabo zaróżowione od brzasku; nie dziw, że wczoraj zbłądzili! Któż mógł wiedzieć, że droga szła prawie pionowo, jak po szczeblach, po czarnych, zwietrzałych złomach.
— A jednak nie ulega najmniejszej wątpliwości, że tędy jeździli konno, po nocach zbóje przekradali się na doliny, przewozili zdobycz!... — tryumfująco rzekł Koluś.
Na wierzchołku skały rósł las. Tu natrafili na świeży pomiot niedźwiedzi.
— Tędy wczoraj umykał. A co? pójdziemy za śladem? — zapytał Koluś.
Paweł wstrząsnął przecząco głową. Przedewszystkim muszą wejść na szczyt. Drożyna powiodła znowu brzegiem przepaści. Ale Paweł nie doświadczał już trwogi. Czuł owszem, że budzi się w nim żądza niezwykłych wrażeń. Ten uroczy poranek na wyżynach, to powietrze czyste, orzeźwiające, ta dal przejrzysta, a wszystko oddychające taką świeżością, jak gdyby każdy przedmiot zosobna obmywali nocą w rosie gospodarze gór — przejmowało go dziwnym, nieznanym mu dotąd uczuciem.
Obaj, jak dzieci, krzyczeli i, uczepiwszy się gałęzi drzew, zwieszonych nad przepaścią, spoglądali w dół, gdzie w szczelinach po stopniach kamieni-