— A to jak?... Tak wcześnie!... Sam jeden!... Chodźcie prędzej!... — witała go radośnie, lecz uśmiech znikł z jej twarzy, skoro za nim zobaczyła Pawła.
— Pan!... witajcie!... Idźcie do domu... ja zaraz.
Postawiła wiadra i nieznacznie opuściła podkasaną spódniczkę, a widząc, że tamci nie ruszają się z miejsca, poszła przodem.
— Nocowaliśmy pod skałą — zaczął Koluś.
— A zatym wyszliście wczoraj... Więc zbiór winogron skończony... Cóż słychać na kolonji? mówcie!... Cóż dzieci?... Zaczęliście już w szkole wykłady?... Podobno ty, Kolusiu, będziesz uczył w tym roku!... Czyście się już przenieśli do nowego domu? Jak zdrowie Kasi?... A ty co porabiasz?... Co wszyscy?... Jakże już dawno nie widziałam nikogo!... Stęskniłam się do was!... Zmężniałeś, opaliłeś się!... mówże!... nieznośny chłopcze!
— Kiedy mi nie dajesz!
Zwolna zbliżali się ku domowi. Tam już dostrzeżono gości. Dwuch mężczyzn, siedzących na ziemi, przy rozebranym pługu, podniosło się za ich zbliżeniem. Jeden z nich, wysoki, barczysty brunet, w wypłowiałym mundurze urzędnika, trzymał w ręku błyszczący lemiesz; drugi, smukły blondyn, w domowej bekieszy, machał niedbale młoteczkiem. Wyglądali, jak studenci, ale ruchy mieli powolne, a ręce spracowane, jak chłopi.
— Jakim losu zrządzeniem... na szczycie?!...
— Ot, tak... zapolować!... Paweł chciał jeszcze przed odjazdem wasze gniazdo obejrzeć
— Orle gniazdo!... — zaśmiał się blondyn.
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.