Puszcza zaczynała się tuż za strumieniem. Potężna, spiętrzona jej masa odcinała się czarno na niebie, wysrebrzonym blaskiem wschodzącego księżyca. Na dole, w cieniu, monotonnie szumiał niewidzialny potok, a w gąszczu przeciągle nawoływały się małe sowy kaukaskie, w jednakowych odstępach czasu powtarzające sylabę: śpię! śpię! śpię! głosem cichym, śpiewnym, dziwnie tęskno rozpływającym się w powietrzu gorącym, pełnym upajających woni. Jurek szedł ze spuszczoną głową: słuchał i marzył. Zdawało mu się, że go ktoś woła z oddali, że widzi podmuchem wiatru nagle uchyloną firankę, a za nią biały pokoik, słabo oświetlony miesiącem, i ukochaną dziewczynę, spokojnie śpiącą z rękoma zarzuconemi pod głowę.
— Śpij spokojnie! Bóg świadkiem, będę na ciebie patrzał, jak na święty obrazek.
Przeszedł strumień, zdjął karabin i, nim nabój założył, obwiązał koniec lufy skrawkiem białego płótna — co jest rzeczą niezbędną przy strzelaniu w ciemności; następnie dotknął noża, poprawił chleb w zanadrzu i, pochyliwszy się nizko, znikł pod zwieszonemi nad ścieżką gałęziami leśnego