puścili dymu, że wystraszyli pewnie zwierzynę w całej okolicy.
Marja krzątała się u ogniska. Paweł pozostał w szałasie dziewczyny i przerzucał książkę, wziętą z półki.
— A wracajcie prędko, bo zaraz obiad będzie... — wołała za niemi, gdy gęsiego ruszyli do lasu.
Czas jakiś szli po szerokiej, dla wozów utorowanej drodze, potym zawrócili w głąb. Nad niemi buki, dęby, graby, czynary, osina, topole i lipy olbrzymiej grubości i wzrostu łączyły swe konary w zbite sklepienie. Pod drzewami jak puch gaiła się leszczyna, olcha górska i inne krzewy; wszystko tonęło w półświetle zielonym. Nieliczne promienie słoneczne, które się tu dostały, takiż sam miały odcień. Jak złote cętki pstrzyły dno lasu, wśród zupełnego spokoju drżały i tańczyły po pniach i liściach za każdym poruszeniem w górze wiatrem kołysanych koron.
Cały stok wyniosłości, po której schodzili w dół, był porosły lasem.
— Przejście miejscami będzie trudne, ale tędy o wiele bliżej... W górach prędko uczysz się stanowczości. Czy nie prawda? — z uśmiechem zwrócił się Piotr do idącego za nim Pawła.
— Jakie on ma ładne oczy i miły uśmiech — pomyślał Paweł.
— Dobrze, że tu niema ljan i cierni — odezwał się głośno.
— A tak. Trzymaj się pan... mocno trzymaj... bo tu ślizko — glina!
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.