Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/172

Ta strona została uwierzytelniona.

Pochyłość stała się tak stroma, iż drzewa przestały zasłaniać widnokrąg: dalekie góry zarysowały się poza ich czubami. Idący biegli od pnia do pnia, ślizgali się, padali, chwytali za gałęzie pod ciągłą groźbą oberwania się i stoczenia po pochyłości.
— Jak te olbrzymy mogą utrzymać się na takiej ścianie? — dziwił się głośno Paweł, na chwilę dla wypoczynku opierając się o pień czynara wielkiego i siwego, jak kolumna szarego marmuru.
Piotr spojrzał przyjaźnie na ogromne drzewo.
— Radzę, niech pan się trzyma za gałęzie leszczyny, ot tak — uczył Pawła — i nie prędzej puszczać jedną, aż się chwyci następną!...
Wszyscy tak robili, inaczej nie byłoby można zejść. Broń zawiesili na piersiach, by uchronić ją od uszkodzenia, i spuszczali się jeden za drugim, jak po drabinie. Nareszcie zamajaczyły białe skały pod ich stopami — jeden, drugi skok i znaleźli się na dnie szczeliny, głęboko wyżłobionej w wapieniu.
Głośnym echem odbiły się ich wesołe okrzyki, tupot nóg i uderzenia kolb o płyty łożyska.
— Cicho!... tu trafiają się dziki... Oj myśliwi! myśliwi!... — upominał ich Piotr.
Na głazach leżała masa orzechów, żołędzi, jagód derenia i innych południowych, nieznanych Pawłowi owoców. Gałęzie, z których opadły, zwieszały się ze zrębów nad ich głowami. Pod nogami, gdzieś wśród skalnych rumowisk, sączył się i szemrał strumyczek. Był niewidoczny, ale go zdradzały smugi traw i kwiatów, wyrastających jego śladem. Dno szczeliny wyściełały ogromne płyty, gładko, jak koś-