Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

dół i ostrożnie, jak cień, zaczął się przekradać między skałami. Na trudnych przejściach było mu trochę nieprzyjemnie samemu. Parę razy zabłądził w wąwozach. Raz, gdy kamień wysunął mu się z pod nóg, zawisł wpół ciała nad przepaścią i długo szukał rękami po gładkich płytach, zanim znalazł, o co się zaczepić. W owej chwili zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, jak gdyby ogromna czarna mara powiała nań skrzydłami. Przed oczami jego duszy przemknęły obrazy zalanych słońcem winnic, przesunęły się postacie kolonistów i odżyło wspomnienie pierwszego widzenia z tą dziewczyną, która taką władzę nad nim posiadła. Ale, stanąwszy na ziemi twardą nogą, o strachu prędko zapomniał i myślał tylko o tym, żeby nie zbłądzić w ciemności. Gdy doszedł do miejsca, gdzie nadłamana gałąź krzewu oznaczała powrót ścieżyny w górę w las, zmieszał się. Gdybyż choć wietrzyk powiał, możnaby z jego podmuchów wnioskować o kierunku!... Nic, tylko ciemności nieprzebite i martwy spokój, głazy i drzewa... Pod kolumnadą lasu od razu jak gdyby oczy stracił. Szedł z wyciągniętemi naprzód rękami i łowił gałęzie, które biły go po twarzy, plątały się między nogami, a pojawiały się zawsze z tej strony, z której najmniej się ich spodziewał. Raz w tej przepaścistej ciemności zabłysły nagle zielonawe ogniki; chwycił za broń, gotując się bronić życia, tak mu obecnie drogiego. Był pewien, że to ryś lub jaki inny drapieżnik; ale w miarę jak się zbliżał, ognie gasły, a dalej, wśród traw i liści ujrzał ich rój cały. Były to więc świętojań-