— To ty, Józefie?
— Ja... A co? — odpowiedział zdala głos tubalny od mrozu, a w chwilę potym stanął obok niego niewysoki mężczyzna, od stóp do głowy w futro odziany.
— Co ty wyrabiasz, głupi chłopcze! Wystajesz w bluzie na takim zimnie!... Pewne zapalenie płuc...
— Ech, co tam! Rok wcześniej, rok później!...
— Ślicznie! Ale przyznam ci się, Stefku, że nie chciałbym tu umrzeć. Nawet zgnić po ludzku nie można. Wieki trzeba wyleżeć, jak posąg z lodu, a psy będą wyły i wyły...
— Doprawdy, nieznośnie wyją... Jakby coś czuły... dziś szczególnie.
— Pewnie, że czują. Mówiono w mieście, że przykoczowali Czukcze. Właśnie przyszedłem ci powiedzieć... Ale wejdźmy do domu: straszne zimno, takiego jeszcze w tym roku nie było.
Weszli. Stefan rozpalił ogień i zajął się przyrządzaniem herbaty; Józef zrzucił futro i chodził szerokiemi krokami po izbie.
— Wiesz co: to wcale dla nas nie błaha nowina!
— Że co?
— Że przyjechali.
— Czukcze?!
— No tak.
Stefan uśmiechnął się.
— Trzeba się z niemi koniecznie zapoznać. Powiadają, że oni mają stosunki handlowe z Ameryką.
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/192
Ta strona została uwierzytelniona.