usiadł, jak był, przy stole, gdzie przyjaciele pili herbatę, zabrał się także do jedzenia, przyczym gadał coś wciąż bez końca w swym renim narzeczu, ukazując białe, duże zęby w szczerym uśmiechu. Przed odejściem znowu rękę z wyrazem wdzięczności na ramieniu Stefana położył, powiedział: „brat!“ i obiecał, że przyprowadzi do niego i matkę i ojca i żonę.
— I Buzę przyprowadź, i Łopatkę, i Kituwję.
Twarz Czukczy spochmurniała na chwilę.
— Dobrze... i Buzę i Łopatkę. Będziemy wódkę pić... — rzekł w miejscowym rosyjsko-czukockim żargonie.
— Będziemy wódkę pić.
Po jego odejściu Józef rzucił się na szyję Stefanowi.
— Pysznie, wyśmienicie!... Już czuję się prawie na okręcie.
Upłynęło sporo czasu. Różowe blaski zaczęły przerywać jednolitość nocy, a o Czukczach nic słychać nie było. Owszem wydało się Stefanowi, że ci, którzy bywają w mieście, unikają go. Spotkany Kituwja nie podszedł do niego, nie kiwnął mu nawet głową, choć widział go doskonale, ba, nawet wyzywająco spojrzał mu w oczy. Łopatka również w bok skręcał, gdy go spostrzegł na ulicy. „Gem-kamatakan“ przepadł bez wieści; Buza udawał, czy też istotnie nic o nim nie wiedział.
— Gem-kama... powiadasz?... To nawet nie imię, a takie sobie nic. Wiem wszystkie słowa czukockie, a tego nie słyszałem... Chyba kargaul był — tłumaczył się przed Józefem, gdy ten go wypytywał.
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.