więc wkrótce wielkiemi przyjaciółmi. Stefan tymczasem robił potrochu przygotowania do drogi: skupował psy doborowe.
Nakoniec za sprawą ojca misjonarza puścili się w daleką drogę.
Gdy zgodnie wobec tłumu zebranych mieszkańców krzyknęli na psy, a te w lot pochwyciły ich i poniosły po ubitej drodze, przyjaciołom wydało się, że to sen na jawie. Gorączkowym spojrzeniem żegnali miasteczko. Karawana składała się z trzech nart, każda po piętnaście psów. Przodem jechał Buza z zapasami żywności, następnie ojciec Pantelej ze swemi rzeczami i podarunkami, herbatą, tytuniem i innemi kosztownościami; na końcu jechał Stefan z Józefem. Józef psami kierować nie umiał i w drodze był do niczego, jak pakunek. Ojciec Pantelej wciąż się na nich oglądał i przyjaźnie uśmiechał. Był rad, że ich wziął z sobą, gdyż wybrał się w kraje nieznane, a chociaż Bóg jest wszędzie i ma nas zawsze w swej pieczy, przyjemnie jednak mieć koło siebie odważne, przyjacielskie serca ludzi, z któremi można pogadać, sobie ulżyć i czegoś się nauczyć.
— Nie jeździłem nigdy dalej, niż do granicy. Dalej tundra i tylko Duch Boży unosi się nad pustynią... Buza bywał. Tęgi kozak dojeżdżał na sam dziób przylądka! Hej, Buza, co tam dalej będzie?! Prędko będziemy pili herbatę?
— Gdzie się zatrzymamy, tam będziemy pili, — poważnie odpowiadał kozak.
Był niezmiernie przejęty godnością naczelnika
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/211
Ta strona została uwierzytelniona.