wydawał się lasem, najmniejsza nierówność górą. Wkrótce jednak na białej linji widnokręgu, ostro odrzynającej się na błękitnym niebie, zarysowały się wierzchołki dalekich gór. Zwrócili się ku tym górom. Przenocowali w pustej szopie rybaczej, ostatniej ludzkiej sadybie, u ostatniej z wysepek zanikłego lasu. Odtąd mieli przed sobą tylko śniegi, skały i niebo; drzewa tyle tylko, co go przyniosły fale morskie lub wylew rzeki, a ludzi tyle tylko, co w dalekim obozowisku Otowaki.
Tłuste, silne psy raźno biegły. Po dniu drogi znaleźli się niespodzianie nad brzegiem przepaścistego urwiska. W dole, jak okiem zajrzeć, słały się śnieżyste bezbrzeża.
— Morze! — zawołał Buza.
Domyślili się wcześniej i zatrzymali psy.
— Widzicie tam, w dali, błyszczą grudki, niby kawałki słońca — to „torosy“. A dalej, gdzie wisi chmura na skraju nieba, to już wolne morze, które nigdy nie zamarza. Za temi wodami ciepły, powiadają, kraj leży... Ale tam nikt nie był, bo kto poszedł, to już nie wrócił...
Chwilkę stali zachwyceni bezmiarem widoku, powietrza, słońca, które kładło delikatne niebieskawe cienie we wgłębienia długich, spokojnych, lodowych fal morza. Wreszcie Buza przypomniał im, że mają spuścić się na dół, a dalej pojadą już brzegiem. Dzień cały jechali w pobliżu posępnych urwisk brzegowych. Ocean zataczał tu półkole i cały brzeg był taki stromy, warowny.
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.