Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/215

Ta strona została uwierzytelniona.

że dymu nie spostrzegam. Chyba że go wiatr zwiewa... No i wieje... Ciężko nam będzie!
— A może przenocujemy?...
— Przenocować?... Drew niema; zresztą ktoby nocował, kiedy widać namioty?... Całkiem stracilibyśmy u dzikich poważanie... Pojedziemy! Jutro może dąć gorzej. Nakarmimy psy i hajda.
Rozwiązał tobołki i zaczęli psy karmić i sami się posilać. Wiatr dziko wygrywał wśród skał. Gdy chwilami gwałtowniejsze jego podmuchy wpadały do ich zacisza, ręce, trzymające pokarm, grabiały im natychmiast.
— Ależ zmarzniemy w jednej chwili!...
— Nie zmarzniemy, da Bóg! tylko nie stawać po drodze, sani z rąk nie puszczać, wszystko przywiązać, bo co spadło — to przepadło. Trzymać się blizko jeden za drugim, nie krzyczeć, bo to daremne... a patrzeć, oczu pilnować, żeby nie zaprószyło, nie zakleiło. Z wiatrem psom nie dawać zawracać, a trzymać je pod wiatr na ukos. A niech ojciec i pan pamięta, Boże uchowaj, psów nie wypuści z posłuszeństwa, Peweki nie minąć, bo tam to już zupełnie czyste morze i na śmierć wicher was porwie. W drodze nie stawać, bo od stawania niema wypoczynku... W imię Ojca i Syna... z Bogiem!
Wypadli z impetem z za węgła; wicher natychmiast uderzył w nich, szerść na psach skudlił, ogony im zawiał, narty do góry podbił. Ludzie pochylili się, aby mu się oprzeć, i odwrócili twarze. Ale tchnienie jego czuli coraz boleśniej. Parło ich ono