trzeba będzie wstać, popędzać je i nawracać. Józef tulił się bezsilnie na narcie i drżał, jak w febrze. Wreszcie wiatr zwolniał, rozbił się na podmuchy. Byli już prawie pod potwornym garbem Peweki. Stefan z religijnym niemal uczuciem spoglądał na opokę, spokojnie roztrącającą i wichury i wody. Buza czekał już na nich.
— A co, tośmy forsu dali!... Można się pochwalić. Teraz tosamo, co w domu. Tylko dziwno mi, że ludzi nie widać. Prawda, niepogoda! Ale powinni byli nas zobaczyć. Chyba, że rena zarznęli albo fok nałapali, nazbyt najedli się i śpią. Trzeba drapać się w górę. Hej! kudłaje! Noch! Noch!
Psy, podrażnione i głodne, zaczęły się gryźć. Nim je uspokoili i uprząż na nich poprawili, słońce schowało się za wysokie góry i czerwony blask wieczora oblał czarne głazy oraz białe śniegi.
Wązką, niedogodną ścieżyną wdzierali się na przełęcz.
Wtym Buza, który szedł na przedzie, stanął na zawrocie, jak wryty, psy natychmiast pokładły się, a ludzie rzucili się do kozaka, który nie odpowiadał na ich pytania i oczu nie odrywał od przedmiotów, ukrytych za opoką. Puste namioty, z odwiniętemi gościnnie zasłonami, stały przed niemi ciche i tajemnicze. Ale co innego przykuło wzrok kozaka.
Czukcza w futrzanej odzieży z dzidą w ręku leżał wpoprzek drożyny, twarzą zwrócony do ziemi. Nieco dalej z zaspy śniegowej wyglądała głowa, świeciła białkami, wicher włosy jej targał; poniżej
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/217
Ta strona została uwierzytelniona.