— Nie wiem, wiatr nas uniósł... Może wstaniesz?
Józef milczał i nie ruszał się.
Stefan otrzepał go ze śniegu, nartę obrócił, psy przygotował, głosem zachęcał i pobudzał uderzeniami hamulca. Wszystko to robił zgrabiałemi rękoma, czołgając się na kolanach, gdyż stojącego wiatr z nóg zwalał. Wreszcie psy wstały i powlokły się. Pamiętał, że wiatr należało mieć z lewej strony, lecz brzegów tam, gdzie jechał, widać nie było. Nic, prócz białej równiny z gwiazdami na niebie, ziejącym wichurą. Ten wiatr chwilami wydawał się jakimś twardym strychulcem, który ścierał ich gwałtem w morze. Narta, podbijana, podnosiła się do góry, jak kartka porzuconej na wiatr książki. Co wiatr z niej zerwał, znikało natychmiast, jak mara. Najpierw stracili woreczek z sucharami, potym poduszkę... wreszcie spadł Józef, a burza uniosła go, jak wałek puchu. Stefan stanął zdumiony, widząc, jak bezradnie machał rękoma i daremnie podnieść się silił. Krzyknął rozpaczliwie i psy zawrócił w pogoń za towarzyszem. Psy rwały wściekle za toczącym się przed niemi przedmiotem. Bał się, że, dopadszy, poszarpią go, więc krzyczał Józefowi:
— Głową pod wiatr! Płasko przy ziemi...
Wiatr niósł wyrazy i chłopiec je widać usłyszał, gdyż zaczął się kręcić, aż przylgnął do śniegu. Stefan natychmiast z całej siły wbił w lód hamulec, aż narta trzasła.
— Czołgaj się... Ja psów rzucić nie mogę! — wołał na Józefa.
Ten coś odpowiedział, próbował wstać, ale wiatr
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.