go z nóg zwalił. Nareszcie głową zwrócił się w stronę wiatru.
— Czołgał się, czołgaj — szeptał mu głos towarzysza w podmuchach zamieci.
— Rzuć mnie, zostaw... nie mogę — odpowiadał, ale wichura w przeciwną stronę zwiewała wyrazy, nim jeszcze z ust wybiegły. Przemógł się wreszcie i czołgać się zaczął. Długo to trwało, a tymczasem do ryku wiatru mieszać się zaczęły potężniejsze od burzy pomruki. Biegły one od „torosów“, z pod chmury, co nad „wolną“ wisiała wodą. Stefan słyszał je, ale nie rozumiał, aż potoczyły się po lodach z łoskotem grzmotu.
— Morze! — szepnął.
Józef już był blizko narty.
— Śpiesz się — mówił, pomagając mu siąść na narcie i przywiązując go rzemieniem. — Słyszysz? Morze! Wichura lody łamie za nami.
Powlekli się znowu. Stefan prawie cały czas szedł pieszo; nartę rękoma popychał, dla bezpieczeństwa tylko za pas przywiązał się do niej. Zapomniał, że zimno, że członki pomrozić może. Psy wytężały siły, czując niebezpieczeństwo. Huk zbliżał się z każdą chwilą, już nad szumem wiatru panował, podobny do strzałów armatnich, do łoskotu walących się gór. Uciekali coraz prędzej, gnani rozpaczą. Wreszcie lody zakołysały się pod niemi, a im się wydało, że coś trzasło w ich mózgach, że woda zabulgotała już pod ich nogami... Tuż była za niemi, pędziła z rykiem stada lwów, ale oni biegli jeszcze po suchym.
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/222
Ta strona została uwierzytelniona.