— Zrzuć, zrzuć wszystko!... i odzież i pokarm. Zrzuć z narty! — krzyczał Stefan, ledwie dotrzymując w biegu przerażonym psom. Leciały w ciemności worki, naczynia, skóry... Oswobodzona narta pomknęła chyżo; Stefan ledwie zdążył paść na nią obok Józefa, psy biegły bez wskazówek, bez wodzy...
— Giniesz przeze mnie, Stefku... Przebacz! — szeptał Józef. — Gdy myślę o tym, mam ochotę skoczyć z narty i oddać się burzy, ale będziesz mnie gonił, nieprawdaż?
— Poco głupstwa gadać! Zginiemy razem, jak żyliśmy razem. Rok wcześniej, rok później... Wszak grób nas czeka! Wracamy... Zresztą wiatr wolnieje. Może brzeg?...
Uniósł głowę i krzyknął. Ciemne pasmo skał wznosiło się tuż nad niemi. Wdrapali się pośpiesznie na ląd i przysiedli w zaciszu. Głęboko dysząc, przyglądali się, jak w dali z chlupotaniem i hukiem niezmiernym kołysały się białe fale lodowych pól. Stefan poszedł szukać drzewa na ogień. Znalazł niedaleko ogromny pień, odłupał trochę drzazg i rozpalił mały ogieniek, który wiatr wkrótce zamienił w ogromne ognisko. Przy tym ogniu przedrzemali resztę nocy.
O świcie odnalazł ich Buza.
— Żyjecie? Bogu niech będą dzięki! Dobrze się stało, żem wam nic stamtąd wziąć nie dał. Nie uszlibyśmy cało. Bo to przecie ich „niepogoda“... Niepogoda grzechu. Nie paliliśmy też ogniska, bo
Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/223
Ta strona została uwierzytelniona.